Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/105

Ta strona została przepisana.

Na drodze koło zarośli usłyszał głosy.
— A nie wypuszczą jego? — pytał gruby bas.
— A nie, czemuż mają wypuścić.
— A może jak poszedł folwark oglądać, tak nie wrócił?
— Na drogach straż postawiona. Zając nie przebiegnie. Ani do miasteczka, ani do Pławuszek nie puszczą. A trzecia droga — jedna: przez błota. A tam i bez nas przepadnie.
— Zawsze pewniej jemu w naszych rękach przepaść — odparł ten sam gruby głos.
— Pewno, że tak — przytaknął głos wyrostka, widocznie wysłańca z Zabołotnego.
Chłopi przeszli. Widział ich ciemne sylwety przez liście. Jeden kurzył fajkę i czerwony tlejący punkt poruszał się w powietrzu. Jakby sam szedł.
Wasilewicz niedługo się zastanawiał. I na polowaniach, i na wojnie wyrobił w sobie instynkt nieomylny. Poczucie maximum niebezpieczeństwa w danym punkcie. Jako myśliwy nieraz po pas bywał w błotach. Zapadł się parę razy w trzęsawiska i wyratował z trudnością. Mniej go straszyły wielomilowe bagna, niż ludzie.
Kiedy skończyły się zarośla na grobli, którą Wasilewicz obejrzał w dzień i pod podeszwą zachlupotała mu woda, cofnął się na suche miejsce. Rozzuł się, przewiesił trzewiki przez ramię. Wyłamał po ciemku grubą gałąź i ruszył naprzód. Grunt uginał się pod nim. Zimna woda dotkliwie raziła stopy. Ale wiedział, że wielogodzinny marsz w przemokłych trzewikach jest jeszcze gorszy.
Przypominał sobie, przeżywał mimowoli uczucia zwierza, złapanego w pułapkę. Moment rozpaczy, że