Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/106

Ta strona została przepisana.

to już koniec. Gniew, że tak głupio i marnie zginie. Szczęście, krzyk triumfu, że jest wyjście z obieży!
Teraz, wszedłszy na bagna, oddychał głęboko i radośnie. Miał prześladowców za sobą. Wyrwał się im. Żyje! Zrzucił nóż z gardła.
Świat wydał mu się pięknym. Przychylna i miła była nawet ta woda, chlupocząca pod nogami i te uginające się pod nim niezliczone warstwy torfowca, które od prawieków wypełniały kotlinę jeziorną, aż ją zamieniły w trzęsawisko. Upiorne, zimne światło księżyca było pełne uroku. Oddawna poraz pierwszy otworzyły się jego oczy, nieczule na przyrodę, poraz pierwszy nanowo wyszedł poza własne czucia zmysłowe. W tych czuciach roztapiał i unicestwiał ból, kiedy stawał się nie do zniesienia. Głuszył myśl świadomą, i torturę wyrzutów sumienia, iż nie dźwignął pełni odpowiedzialności dziejowej, nie dociągnął się do pierwowzoru doskonałości, który w nim bytował.
Stopniowo dusza jego drętwiała. Z twardym chichotem spotykała dawne obrazy, piękne i miłe, wynurzające się z topieli nieświadomego na brzeg świadomości. Urągliwie akceptowała niespełnienie zadań życiowych. Nienawistnie odpychała wieść o cierpieniu zadanem przez siebie. Patrzyła na dzieła sztuki w sposób grzeszny — oceniając fakturę, nie doznając emocji. Czuła się oderwana od przyrody i człowieka — brata.
Wstrząs, jakiego doznał ten człowiek w letargu, odrazu ożywił w nim wszystkie uczucia. Zziębnięty, trochę drżący ze zdenerwowania uśmiechał się nanowo do życia. Odzyskał świeżość wrażeń...
Czarno-szafirowe niebo wydało mu się olbrzymim płaszczem Matki Bożej. Widział Ją oczami wyobraźni. Przedziwnie słodka twarz, niecielesna, z białego obłoku.