Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/110

Ta strona została przepisana.

— Mnie do Hołowniańskiego lasku i tak trzeba.
— Poco?
— Łasicki z Mińska przyjdzie. Przeprowadzić jego trzeba.
— A Łasicki! Ot, dobrze!
— Pamiętajcie pomoc dać!
— Damy! My wiemy, on przeciw panom!
— Tyle i warte wasze szukanie! Ja sam już stary, mnie trudno. Syna nie mam, same córki. Obiecuję sto pudów żyta, kto jego zatłucze jak psa. Niech on żywy ucieknie, będzie się mścił. Rząd, choć panów nie bardzo słucha, ale nie może jemu pomocy nie dać. Wszystko nam odbierze, wszystko! Z torbami pójdziemy!
— Chyba nie ty, Mikołaju! Tyle lat dzierżawy nie płacąc, tyle dobra wziąwszy z Wasilewa, — masz pieniążki! Będzie zczem na nową dzierżawę wyjechać, albo i ziemi własnej kupić!
— Wam tylko patrzeć w cudze kieszenie!
Zaczęli się oddalać. Wasilewicz odetchnął. Wyciągnął rękę i namacał już o pół metra nad sobą krawędź zagłębienia, krawędź własnej mogiły. Zapadał się w głąb. Dźwignął się bardzo powoli. Gwałtowny ruch pogrążyłby go jeszcze bardziej. Siedząc, wodził ręką, szukając oparcia. Napotkał krzepki krzak, jałowca zapewne, bo uczuł ukłucie w rękę. Chwycił się go oburącz. Przezwyciężając ból w rękach, podciągnął się w górę. Wygramolił się na suchą kępę, podstawę krzaka. Ugniótł go, rozgarnął gałęzie. Usiadł. Nareszcie znowu bezpieczny!
Wtedy z siłą ozwały się wszystkie dolegliwości. Zabolały pokłóte ręce. Zmoczony prawy bok sprawiał cierpienie nieznośne. Dobrze, że rewolwer nie zamókł, był w lewej kieszeni. Nogi zdrętwiały od wody. Zmęczony organizm domagał się dawki narkotyku.