waty, w morzu zieleni i brunatnych pióropuszków trawy. Pod stopą siedział mech rudawy z gałązek i zielony, z łodyżek pojedyńczych, obrosłych drobnym liściem. Czerwonawe liście nieznanych mu roślin wystawały z kobierca mchu, który przypominał mu roboty babki ze strzyżonej włóczki.
Słońce wstało na tle z purpury i różowej gazy. Oślepiło mu oczy. Chwilę trzymało się na linji horyzontu, ciekawie zaglądając do ziemi z przestworów kosmicznych. Potem zaczęło się wznosić nad nieograniczonym obszarem błot.
Mgły opadły. Zaczęło być cieplej. Słońce życiodajne, słońce cudotwórcze — szeptał Wasilewicz.
Wyrwany z warunków bytu cywilizowanego, rzucony nagle w dziki bezmiar przyrody, odnajdywał w sobie prastary atawizm walki i kamienną moc przetrwania, która uratowała praojca jego — jaskiniowca. Która kazała na takiem, jak to, zarośniętem dziś jeziorze stawiać budowle na palach i mieszkać nad wodą, razem z żeremią bobra, wydrą i rojami meszek i komarów.
Po obu stronach ścieżki, wzmocnionej pniakami i gałęźmi, wbitemi w błoto, słały się już nie zielone trawy, lecz kępy mchów i krzewów, otoczone czarnem grzęzawiskiem. Karłowate brzózki, olchy i jałowiec sterczały nad równiną. W niektórych miejscach ścieżka zapadała się i musiał skakać z kępy na kępę. Gdzieniegdzie widział liście żórawin.
Ruch na ścieżce zwrócił jego uwagę. Zygzakował po mchu wąż. Pełzł naprzeciwko, płasko sunąc główkę podłużną po mchu.
— Zwyczajny zaskroniec, czy inne licho? — pomyślał Wasilewicz z odrazą, trzymając kij w pogotowiu.
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/112
Ta strona została przepisana.