Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/113

Ta strona została przepisana.

Wąż podniósł się, miotając żądłem w paszczy, syknął i popełzł w bok. Wkrótce zginął wśród mietlicy.
Wasilewicz poszedł dalej, pilnie badając grunt pod nogami.
Na widnokręgu zamajaczył znowu kształt. Zbieg zatrzymał się z silnem biciem serca. Nie, to nie był ludzki kształt.
Rysował się coraz wyraźniej na bladem niebie porannem. Wspaniałe rosochy zdają się sięgać chmur, które nisko rozwiesiły się, jak dekoracje. Smukłe nogi i kadłub zwinny i potężny... Łoś, wymierający mieszkaniec tych zagubionych obszarów...
Żyłka myśliwska zagrała w Wasilewiczu. Och, mieć w ręku strzelbę! Nie ruszał się długą chwilę, podziwiając króla zwierząt na trzęsawiskach i niedostępnych lasach, do których prowadził go instynkt pierwotny, już zatracony przez ludzi.
Łoś obrócił się i znikł w paśmie zarośli wierzbowych. Tu była jakby wyspa w morzu chlupoczącego bagna i czarnej mokrzyzny — twardszy grunt, gdzie mogły zapuścić korzenie większe drzewiny.
Wasilewicz wszedł i usiadł z rozkoszą na suchem miejscu, które w nocy osłaniały od rosy suche gałęzie. Dokoła rósł odurzający bagun, zwany na ziemiach środkowo-polskich bagnem i jagody pijanice. Zerwał garść jagód. Orzeźwiły go, ale wkrótce doznał zawrotu głowy i odrzucił je.
Nie mógł zatrzymywać się nigdzie, musiał wyprzedzić pościg. Osuszył nogi trawami i ogrzał je trochę na jeszcze słabem słońcu. Dźwignął się z trudnością i podjął marsz po ścieżce, która wkrótce wybiegła z zarośli.
Na wysokim pagórku zobaczył poszarpanego zająca.