Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Widząc pleczystego i brodatego chłopa, który wysuwał się za myśliwym, Wasilewicz połapał się w sytuacji.
— Bo polowałem tylko przypadkiem. Objeżdżałem kresy z posłem Smarczkiem, jako Białorusin z przekonania. Wyprzedziłem go, mając sprawy osobiste w tej okolicy. Pożyczyłem sobie u „naszych“ ludzi strzelbę, ale zabłądziłem aż na błota. Sam się nie utopiłem, zato utopiłem w trzęsawisku strzelbę. Będę musiał odkupić. Szkoda. To pieniądz w naszych czasach.
— A czy pan nie chciał kogo spotkać za błotami przypadkiem? Hę?
Wasilewicz nachylił się do jego ucha.
— Nie Łasicki pan będzie?
Tamten przyglądał się mu długo świdrującemi, nieprzyjemnemi oczkami.
— Panu kto o Łasickim mówił? Smarczek?
— Ehe.
— A sam pan kto będziesz? Skrzeżetowicz może?
— Nie, Wasilewicz. Po pana wyjdą ludzie z Zabołotnego. Tylko ich patrzeć.
— Widzę, że pan swój człowiek — rozkrochmalił się Łasicki, — jaki zapał dla ruchu? Ryzykował pan taką podróż po błotach, żeby zobaczyć się ze mną?
— Nigdy nie za wiele fatygi, żeby zobaczyć wielkiego człowieka!
Łasicki roztopił się jak masło.
— Ależ przemókł pan! Chodźmy!
Poprowadził go do osłoniętej kotlinki, gdzie płonął ogieniaszek. Wasilewicz ogrzał nogi i obuł się.
— Jakże tam w Mińsku? — zagadnął Wasilewicz.
Łasicki nachmurzył się i twarz jego zbrzydła jeszcze bardziej.