Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/117

Ta strona została przepisana.

asymilację z Moskwą. Białoruś utonie w oceanie kacapstwa. I zdziczeje.
— A z Polską?
— A z Polską, z nazbyt miękką Polską ocali odrębność swego szczepu i zyska wyższą kulturę i rozkwit ekonomiczny.
— W takim razie?...
Małe oczki Łasickiego błyszczały strasznym ogniem na jego brzydkiej twarzy.
— W takim razie... Ot panu raz...
Wyciągnął z kieszeni garść złotych rubli.
— Najwyższy argument człowieka, umiejącego z ironją Mefistofelesa patrzeć na ludzkość.
Wasilewicz wstał. Oparł się o pień drzewa.
— Pan sprzedaje swój naród — rzekł głucho.
— Ot i frazes! Sprzedaję! Naród — to jego inteligencja. Jest nas, powiedzmy, garść inteligencji i półinteligencji białoruskiej. Co my znaczyć będziemy w Polsce? Tam każdy od nas wyższy i zdolniejszy. Nie nas wezmą na ministrów. Co mówię? Na starostów nie wezmą! Nam trzeba przestrzeni! Tłumu na piedestał trzeba. Nigdzie człowiek o instynkcie władzy nie nasyci tak owego instynktu, jak w zaczynającym się ruchu narodowym. Tu rozpierać się nie trzeba. Wszystkie miejsca wolne. Bierz, jakie chcesz.
— Teraz rozumiem i teraz dopiero podziwiam pana! Pan jest nadczłowiek!
— Co ja! Starościński jest nadczłowiek! Urodzony trybun, jak Trocki! Najwytrawniejszy zdrajca stanu, jakiego widziałem!
— Rozumiem pana całkowicie. Że też mnie to nie przyszło do głowy! Rozpierała mnie ambicja, a drogi nie widziałem przed sobą.