Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/118

Ta strona została przepisana.

Łasicki zrobił wielki gest.
— Ja panu pokażę drogę. Gdyby pan wiedział wtedy, w Mińsku... Najechało ich z różnych stron. Oni rządzą, oni znaczą. Co dla nich my? Nie im zaimponujemy. Czemu tamci rządzą, a nie my, tutejsi? Lepiej umieją, lepiej wiedzą? Dla nas miejsca. Oto istota naszego ruchu! Ja pana pociągnę za sobą!
— Byle nie na szubienicę — zatrzymał go Wasilewicz.
— Kto chce wiele mieć, ryzykować musi, — zaśmiał się Łasicki, nie zrozumiawszy, — ludzie o szerokich poglądach szukają zawsze nietkniętych żerowisk!
Zapadła chwila milczenia.
— Czas mi już w drogę, — ozwał się Wasilewicz — zlecenia jakie macie dla Smarczka?
— Sam mu wszystko powiem. Nakażcie, żeby mnie czekał piętnastego w Grodzieńszczyźnie tam, gdzie zawsze. Będę wracał tamtędy do Kowna.
— Dobrze. Powtórzę dokładnie.
Łasicki wyciągnął rękę.
Wasilewicz poczuł, że to ta sama ręka, która rzucała dzikich zbolszewizowanych chłopów na legjony polskie. Wydała mu się ta ręka lepka od krwi.
— Wybaczajcie, tak mnie chwycił reumatyzm w prawą rękę.
— Kto ma reumatyzm, nie powinien chodzić po błotach.
— Już mówiłem: poznanie wielkiego człowieka warte jest nawet większych ofiar od ataku reumatycznego!
Łasicki pożegnał go mile. Wasilewicz szybko poszedł, pamiętając, że może tylko o parę godzin wyprzedził chłopów z Zabołotnego.