Pan Wasilewicz siedział przed małym stolikiem, na otomanie sztucznie sfabrykowanej z tapczana, siennika i kosztownego, choć już spłowiałego dywanu. Przed nim stała wódka i szklanka. Na podłodze leżało już kilka wypitych butelek.
Był to ogromny blondyn o suchej, rasowej twarzy, potarganej konwulsjami sprzecznych uczuć. Nalewał i pił, waląc pięścią w wiotki stolik i krzycząc:
— Takie moje pańskie chcenie! Na heto maja panskaja wola!
Poczem wyrzucał stek wyzwisk i klątw, uzbieranych z najgorszych spelunek Rosji, gdzie był na uniwersytecie.
Pani Wasilewiczowa z udręką słuchała tego z przyległego pokoju. Gdy głos męża przechodził w fortissimo, przerywała stukanie na Underwoodzie, chociaż miała pilną robotę. Dorabiała w domu przepisywaniem, gdyż alkoholizm kurczył do minimum zarobki męża.
Naraz zatętnił dzwonek. Pani Wasilewiczowa drgnęła. Pewno który z zacnych kompanów. Poszła z mocnem postanowieniem niewpuszczania do domu żadnego z tych ludzi, folgujących słabości upadającego człowieka.
Zapytała przez drzwi:
— Kto tam?
Przyjemny głos odpowiedział:
— Ksiądz prefekt małej Ani.