Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/120

Ta strona została przepisana.

wicz, tak mówi: — Chcecie, bratoczki, z nim porachunki robić — róbcie. Choć on za Białorusina się ma, ale pan. Bez ceremonji z nim, po bolszewicku.
— Tak, tak, panie Wasilewicz, trzeba wam teraz za nocleg zapłacić, — zbliżał się do niego gospodarz z Zabołotnego ze sznurem.
— Ja ci, zdrajco, zapłacę, — huknął Wasilewicz, wyrwał z kieszeni rewolwer i palnął mu w głowę.
Ten przewrócił się, trzepnąwszy rękami. Pozostali rzucili się na Wasilewicza. Poczuł na rękach, na gardle dłonie przemocy. Zahuczało mu w uszach...
Nagle ręce, oplatającego, jak macki głowonoga odpadły. Stał, chwiejąc się na nogach. Usłyszał tupot ucieczki swych prześladowców. Potem daleki tentent i okrzyki:
— Stój, stój!
Przeleciało koło niego, jak burza, kilku kawalerzystów, gniotąc krzaki lub przesadzając je wielkimi szczupakami.
Wasilewicz nachylił się i podniósł swój rewolwer. Podjechało do niego kilku wojskowych.
— Kto jesteś?
— Właściciel Zabołotnego, chcieli zamordować mnie chłopi z za kordonu.
— Pan strzelał?
— Ja. W obronie.
— To rzucaj pan do licha rewolwer. Patrz, moi chłopcy i tak cię mają na muszce.
Dwaj żołnierze, trzymający się z tyłu, istotnie wycelowali w niego karabiny.
Wasilewicz położył rewolwer na ziemi.
— Tak, to co innego, — rzekł porucznik, zeskoczył z konia i zbliżył się do Wasilewicza.