kieł w paszczy Lucyfera. Już tam dla niego zapłata zarezerwowana.
Wasilewicz zaśmiał się, popijając z flaszki, którą mu dał przyjaźnie porucznik.
— Czemu tak długo nie wracają żołnierze?
— Bo prowadzą łotrzyków na piechotę.
— Ale może nie wszystkich złowili?
Porucznik podniósł brwi ze zdziwieniem.
— Och, moi chłopcy! Wyłączone!
Jakoż w niedługim czasie rozległ się znowu tentent i parskanie koni. Żołnierze jechali krokiem, prowadząc na postronkach gości z za kordonu i z Zabołotnego.
Chłopi wyglądali, jak wilki zgonione. Patrzyli ponuro i z podełba.
— Pan ich poznaje? — zapytał porucznik Wasilewicza.
— Poznaję.
— Którzy chcieli pana zamordować?
— Ci z za kordonu.
Pokazał wszystkich, prócz gospodarza z Zabołotnego.
— A ten?
— A ten tutejszy. Z Zabołotnego.
— I nie nastawał na pana?
Wasilewicz wpatrzył się w oczy chłopa, pełne obietnic i błagania. Ujrzał w chłopie nić życia, naprężoną do ostatnich granic, jak w nim samym, gdy niedawno śmierć zaglądała mu w oczy.
— Ten nie. Spotkałem go w lesie. Pokazał mi drogę.
— Pan jest pewny, czy też chce pan ochronić z jakichś pobudek tego zbója?
— Pocóż mnie, panie oficerze — zaczął skamlać
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/122
Ta strona została przepisana.