chłop — u mnie i rzeczy z Wasilewa niema wcale, choć idźcie patrzeć.
— Nie masz, boś pewnie sprzedał. Znam ja was, bandytów. A czapkę przestrzeloną czemu masz?
— Panie poruczniku, proszę pana puścić go do domu — rzekł Wasilewicz — proszę mi wierzyć, że tak trzeba.
— Wiem, wiem. Każdy coś ma na sumieniu na tej nieszczęsnej linji demarkacyjnej, czyli demoralizacyjnej, jak ją od strony wschodniego sąsiada nazywamy. Nawet, jeżeli w tym wypadku czysty, to tylko go tknąć, a wykryją się dawne sprawki. No, to idź — zwrócił się do chłopa z Zabołotnego — pan Wasilewicz darowuje ci życie, bo ja jednak nie tracę przeświadczenia, że ci się stryczek należy i że ciebie pierwej czy później nie ominie.
Chłop wpatrywał się w Wasilewicza. Dusiło go coś za gardło, niezrozumiałe wyrazy wydobywały się na usta i nie mogły wydobyć. Błysk jakiś wpadł w mrocznię jego duszy, która zaczęła pracować mozolnie, walcząc o zrozumienie.
— Idźcie już — rzekł Wasilewicz — idźcie spokojnie do domu.
Chłop pokłonił się nisko Wasilewiczowi i gdy oddalać się począł, porucznik zagwizdał.
— Fruwa ptaszek, a sidełko taki mu się należy. Proszę pana, czuję, że zmalował pan znowu jakieś niepoprawne głupstwo w wielkodusznym polskim stylu. Proszę wytłómaczyć przynajmniej. Czemu tego?...
— Tam mój folwark, chcę tam żyć. Chcę tych ludzi zrobić przyjaciółmi moimi i Polski. Ten człowiek stanąłby między mną a moją wioską. A ci z za kordonu — ci już zatruci i tylko sączą truciznę. To
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/123
Ta strona została przepisana.