Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/127

Ta strona została przepisana.

była tomików z numerami na grzbietach. Druga szafka zawierała w sobie przeróżne medykamenty, flaszki, słoiki i środki opatrunkowe.
Przy stoliku stała młoda dziewczyna w szarej spódniczce i białej bluzce. Oczy, urażane widokiem ludzi niechlujnych, brzydkich, niezgrabnie ubranych, odpoczywały na tem zjawisku wysokiej kultury, chociaż w tak skromnych ramach. Ustawiała w prostym dzbanku glinianym bukiet fioletowych wierzbówek, ujętych w wachlarz paproci.
Od jej włosów blond promieniowała jasność. Wydawało się tak w pierwszej chwili. Potem stawało się wyraźnem, że jasność ta idzie z głębi duszy niezmąconej i emanacją swą wszystko przetwarza dokoła na własne podobieństwo.
O parę kroków siedział porucznik Czupur, pogrążony w radosnej kontemplacji. Człowiek ze złą twarzą, którego spotkali nad jeziorem, przerzucał chudy, choć czyściutki katalożek.
Kiedy weszło towarzystwo, Czupur rzucił groźne spojrzenie na kpiarza-podporucznika. Oficerowie przywitali się serdecznie z panienką, przedstawiając jej Wasilewicza.
— Panno Zosiu — pytano — a ileż dziś było chorych w ambulansie?
— Trzydziestu. I szeregowiec pana, panie kapitanie! Wolał przyjść do mnie, niż jechać do felczera.
— A łotr! Pod karabin postawię! Jasne rączki utrudzać!
— Proszę bardzo, panie kapitanie! Bo zato panu nie zrobię nigdy najmniejszego opatrunku! Chociaż daj Boże, by nie zaszła potrzeba!
— A że potrzeba zajdzie, bo wypadki na pogra-