Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/13

Ta strona została przepisana.

Ksiądz... Wydało jej się, że łaska z wysoka zapukała do jej domu wyklętego, zapomnianego przez Boga i ludzi. Otworzyła drzwi i stała na progu, nie wpuszczając gościa.
— Tak rada jestem, — mówiła, — ale mój mąż, mój mąż... Proszę do nas nie wchodzić. Ja sama przyjdę dokąd ksiądz każe...
W tej chwili przez drzwi zabrzmiał potężny baryton Wasilewicza:
— Paluta, żonka, dyk ty użo maich siabrou, bratou — Biełarusau honisz? Dyk ja ciabie... Ty pani proklata, żdziekowaćcia choczasz. harełki nie dajesz... Puszczaj maich siabrou...
Drzwi się otworzyły i stanął w nich Wasilewicz z rozchełstaną na piersiach koszulą, z przekrwionemi oczami i zwichrzoną czupryną.
— A, ksiądz, — powiedział jadowicie, — po moją duszę przyszedł? Cóż, ja tymczasem wierny syn Kościoła łacińskiego. Ale wiara Białorusi — to prawosławje. Zechcę, to przyjmę prawosławje... Takie moje pańskie chcenie. Zrozumiał ksiądz?
Zakrztusił się potworną klątwą uliczną, zachwiał się na nogach, potem wrócił do swego pokoju, zatrzaskując drzwi.
Ksiądz Justyn patrzył na wiotką blondynkę, na wytworną markizę, podobną do figurynki z porcelany, ubraną w ordynarną ciemną suknię. Oczy jej były wysuszone od żaru niegasnącej męki. Upokorzenie zarysowało się ciemnemi wypiekami na twarzy.
— Proszę wejść — rzekła cicho — już ksiądz widział.
Ksiądz Justyn wszedł do jej pokoju. Zobaczył ślady ubóstwa zatarte pozorami umyślnej prostoty. Kiedy usiedli przy stole i pani Wasilewiczowa położyła na nim ręce,