W kwaterze oficerów krzątali się ordynansi i wiało odświętnością. Zasiedli do herbaty. Siedząc przy stole obok panny Zosi, Wasilewicz pytał:
— Poco pani zagrzebała się tu na wsi? Przecież jedyne towarzystwo dla pani — strażnica — wyprowadzi się wkrótce za błota. Zostanie tu pani sama.
— Pan to mówi?
— Ja to mówię. Z czego me wynika, że kiedyś w tych stronach nie spróbuję przypiąć tym ciemnym dinosaurom bagiennym skrzydeł.
— Pan po tych przejściach nie przestał czuć się...
— Białorusinem? Nie umiem tego teraz powiedzieć. Przyznaję, że rozwarła się między mną a nimi przepaść. Bo trzeba czuć jakieś drgnienie wspólności. Mieć wspólne u czucia i porywy, chociażby oni je mieli w stanie zaczątkowym, a ja w stadjum najwyższego rozwoju. Teraz widzę: nie mamy wspólnych umiłowań. A oni sami zbyt są niscy, aby miłość obudzić. Pani rzuciła się w tę paszczę Molocha. Spala się pani. Ale to ofiara. Ofiara bez radości.
Wtedy na twarz panny Zosi wszedł poblask natchnienia.
— Myli się pan. Przyjechałam i stanęłam przed czarną ścianą. Nie mogłam znaleźć najmniejszej furtki. Najmniejszej szczeliny. A teraz znalazłam w niej już parę okienek. Parę malutkich, jasnych okienek, które się otwierają. Proszę sobie wyobrazić morze wyjącego mroku. Wicher zadmuchuje światło. I jednak udało się umocować jedno światełko! Jedno światełko na pustyni wyjącego mroku!
Wasilewicz powiedział szczerze i bardzo serdecznie.
— Szkoda mi pani.
Panna Zosia uśmiechnęła się i milczała przez chwilę.
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/130
Ta strona została przepisana.