Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/135

Ta strona została przepisana.

przez psy w ostępie. Oczy biegały mu dziko. Raz wraz zdejmował kapelusz i ocierał pot z czoła.
— Pan tu, panie Szyrwitz? — odruchowo wykrzyknął Wasilewicz.
— Nie znam pana, — warknął zagadnięty i oczy jego schowały się w szczelinach brwi, — co znaczy, że pan mnie nazywa Szyrwitz?
— My dobrze pana znamy — odezwał się kapitan i sprezentował mu jego własną fotografję, — z Warszawy dawno czule opiekują się panem.
— Co znaczy — opiekują się? — głucho zawarczał Szyrwitz, — mnie opieki nie potrzeba.
— Ale sentyment Rzeczypospolitej Polskiej dla pana jest tak wielki, że dla pana przygotowano nawet bezpłatny lokal, — zadrwił z wyraźną niechęcią kapitan, — wiemy o pewnym transporcie broni i granatów i o przyjemnem spotkaniu z posłem Smarczkiem w Makaryczach.
— A gdzie Smarczek? — zapytał Wasilewicz.
— Pod kluczem, urządza wiece poselskie w więzieniu Mokotowskiem, — wykrzyknął porucznik Czupur, — dawno łapsom się to należało, niech ich szlag trafi!
— Pan był prowokatorem, — z tłumioną złością zwrócił się Szyrwitz do Wasilewicza.
— Nie potrzebujemy zeznań pana, mamy od niego lepsze i dokładniejsze wiadomości, — z gniewem zawołał kapitan, — no, dzięki Bogu, pozwolono likwidować zarazę hurtkową! Dawno ostrzyłem zęby na to plugastwo. Ale cóż, my przyłapujemy złoczyńców, dajemy materjał dowodowy, — a sprawy gdzieś się zatrzymują bez ruchu, kamienieją na miejscu. Teraz — nakoniec! Odetchną kresy.