Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/138

Ta strona została przepisana.

przesmyk. Oskrzydlamy go dokoła jeziora i przesmykiem — we dwa ognie.
— A na ten przesmyk kto pójdzie? Mnie coś przeczucie mówi, że to jakaś warjacka wyprawa!
— A warjacka. W KOPie takich najwięcej. Brawurowy spacerek! Tylko w bagnie ugrzęznąć — brrr! Mam do tego abominację!
— O, poruczniczku, proszę się pilnować — z troską powiedziała panna Zosia.
— Będę się pilnował, bo chcę wrócić, i to nietylko wrócić, ale zrobić coś ultra — ultra rekordowego!
— Chce pan Virtuti?
Porucznik śmiało, po ułańsku zajrzał jej w oczy.
— Poproszę wtedy o nagrodę.
Ale panna Zosia spuściła oczy i ścichła. Nie chciała mu mówić przed wyprawą, że nie dla niej miłość ziemska, bo się poprzysięgła niebieskiej. Wśród straszliwego zła powojennego ślubowała żyć w świecie, ale po zakonnemu, aby ze złem walczyć.
Poszła odprowadzić porucznika. Jezioro falowało gwałtownie. Przeleciała czajka z żałosnym krzykiem. Przecięła powietrze smugą złowrogiego przeczucia. Las na przeciwległym brzegu czerniał, podpierając niską nawałę chmur. Na piasku koło wody leżały wodorosty, wyrzucone przez burzliwą falę. Szli na tle tej scenarji czarno-sinej. Porucznik prowadził konia. Panna Zosia szła obok, a wiatr szarpał i obwijał dokoła niej szafirowy szal. Postacie ich, spłaszczone między wypukłemi chmurami, były zgubione wśród płaszczyzn olbrzymich.
Pożegnali się na zakręcie drogi. Panna Zosia wracała zamyślona. W samotności czuła trzepocącą się nad nią myśl księdza Justyna. Wydawało jej się, że narzuca na mą, jak płaszcz ochronny swoją modlitwę.