Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/14

Ta strona została przepisana.

ksiądz ujrzał te wytworne dłonie zniekształcone pracami nazbyt ciężkiemi, poczerniałe i pokłóte.
— Chciałem z panią pomówić o Ani — zaczął ksiądz.
— O Ani, — z westchnieniem pochyliła głowę pani Wasilewiczowa, — no cóż, sam ksiądz wie... Dziecko się marnuje. Dom nie jest dla niej miejscem odpowiedniem.
— A rozdźwięki w szkole?
— Ach, już są i rozdźwięki, — spojrzała pani Wasilewiczowa trwożnemi oczyma.
— A tak. Dziecko uważa się za Białorusinkę, jest w ciągłej rozterce z otoczeniem. W szkole jej dokuczają, a ona cierpi i charakter jej się zaostrza.
Pani Wasilewiczowa załamała ręce.
Wiem, ale czyż mam ją odebrać ze szkoły? Tyle jej szczęścia, że pół dnia nie jest w domu.
W pokoju obok rozległo się niesamowite mamrotanie Wasilewicza.
— A pani sama czy chce ją wychować na Białorusinkę?
— Uchowaj Boże, ale cóż pocznę? U ciekać z dzieckiem? A kto będzie przy tej chorej duszy na straży? Przysięgłam — w nieszczęściu, w chorobie, aż do śmierci. Tymczasem w jakiejś godzinie obłąkanej on zeschizmaci mi dziecko. I to piekło w domu... A dziecko przecie kocha ojca.
— Czemu pani nie odda Ani do klasztoru. Dla jej dobra? — ostrożnie podsunął ksiądz.
— Toby było wyjście, dziękuję księdzu za radę, — po namyśle odparła pani Wasilewiczowa, — pewnie, że dziecko to moja jedyna pociecha, ale gdyby to dziecko przestało być polskiem... Ale jak ja temu podołam ma-