Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/140

Ta strona została przepisana.

i opadał, huk mas wodnych zlewał się w pieśń dzikiej mocy.
— Wyżej, wyżej, — marzyła panna Zosia, wchłaniając rozdętemi nozdrzami wodny pył, upajając się muzyką żywiołu.
Nałożyła na siebie obrożę. Okuła własną wolę raz na zawsze, zaklepała, jak nitami stalowemi — zakazem. Nic dla siebie. Roztopić swoje „ja“ w innych... Zapomnieć o niem. I kiedy już się zdawało, że zagubione jest do cna, oto w pewnej chwili niezniszczalna osobowość własna wracała do niej jeszcze silniejsza, bardziej mocarna, wyrzeczeniami w jeszcze wyrazistsze rysy wyrzeźbiona. Przypomniała sobie słowa gdzieś przeczytane: — Im głębiej i lepiej siebie zatracisz, tem głębiej i lepiej siebie odnajdziesz...
Odnajdywała w harmonji fal mknących w dal z niepowstrzymaną siłą rozpęd swojej własnej woli, który równie powolnie rzeźbił otoczenie, jak fale kontur wybrzeża.
Przypomniała sobie o obecności Harelika. I nagle stała się jej ta obecność ciężarem. Poprostu zaczęła ją gnieść.
Harelik wiosłował równo i mocno. Mięśnie jego wyprężały się i grubemi taśmami odznaczały się pod koszulą. Patrzył na pannę Zosię i z pośrodka okrągłego zarostu o szczególnej barwie ciemnej miedzi — błyskały białe zęby. Były równe i szerokie. Były osadzone mocno w dziąsłach jaskrawo-czerwonych. Były straszne.
Wypłynęli na środek jeziora. Brzeg był daleko.
— Nie doleci krzyk, — pomyślała panna Zosia. — O, Boże, Boże, po co była ta łódka? Tak zawsze, kiedy się myśli o rozrywce! Nie wychodzi nic dobrego. Mnie niewolno.