Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/141

Ta strona została przepisana.

Harelik wyciągnął wiosła i złożył na krzyż. Potem złożył ręce i patrzył. Fale zaczęły bawić się łodzią, przerzucając z grzbietu na grzbiet.
— Może wrócimy? — zapytała panna Zosia.
— Nie, już nie wrócimy, — odparł Harelik dziwnym głosem.
— Proszę wracać, już zimno, — prosiła, udając, że nie spostrzega pogróżki.
Harelik zaśmiał się dziko.
— Teraz, panieczko, porozmawiamy. Za krótko my zawsze mówili. Ładny porucznik zawsze przeszkadzał.
— Zarzut niesłuszny. Nieraz rozmawiałam z panem, — łagodnie zauważyła panna Zosia.
— Dla pani dosyć, dla mnie zamało. A wie pani, po co ja tu panią zawiózł? W moje ręce dostał, he, he!
— Sprawił mi pan przyjemność tą przejeżdżką jako delikatny i kulturalny człowiek. Pamięta pan, że mówiłam, jak mi się chce popływać.
— A ty mnie, panna, miodem nie maż! Zapóźno. Nam ty w tej okolicy nie potrzebna. Odkąd ty tu ludzi tumanisz, lepiej ty od nas strzeżesz, jak strażnica. Bolszewicy tu siły nie mają. Pogłuchły uszy na słowa, uspokoiła się nienawiść.
— To chyba dobrze?
— Niedobrze! Tu było pole na nasz zasiew. A tyś nam go zabrała! Nie trzeba ciebie w tej okolicy! Na ciebie wyrok za kordonem wydany.
Panna Zosia zbladła i poczuła, jak niewidzialne ostrze obraca się jej pod sercem. Ale jeżeli umrze, może będzie mogła Polsce dawać pomoc zgóry. Tak wierzyła w świętych obcowanie.
— I cóż Zosia na to?