Ksiądz Justyn szedł do kościoła zasmucony. Nie otrzymał w dzień umówiony listu od panny Zosi. Zwykle wiadomość przychodziła raz na dwa tygodnie, w niedzielę. Widocznie miała smutki, których nie chciała mu zwierzyć. Rozpamiętywał warunki ciężkiego istnienia na kresach. Powinien był może odwieść ją od wyjazdu. Ksiądz Justyn czuł teraz ciężar odpowiedzialności, że wczas na pannę Zosię nie wpłynął. Wśród ciężarów na się wziętych dusza jej potężniała i rozkwitała. Ale jeżeli jej się na pograniczu stanie co złego? Chociaż młody, dźwigał na sobie doświadczenie już teraz paru tysięcy dusz grzesznych, które wyszeptały mu swoje tragedje u konfesjonału. Wiedział, że czasem nadmiar cierpienia łamie skrzydła i oszpeca. Jak daleko sięgał hart tej wiotkiej lilji, która wyrosła w zachwaszczonym wirydarzu świata?
Wszedł do zakrystji i zaczął przyoblekać szaty liturgicznę. Związał na piersiach humerał, włożył przy pomocy zakrystjana albę, szatę symboliczną czystości duszy i ciała. Przewiązał albę paskiem, przypominając sobie obowiązek uśmierzania pożądliwości. Owinął dłoń manipularzem, radośnie dziękując Bogu za znój pracy kapłańskiej. Wkładając stułę, uczuł na sobie wyraźnie łaskę uświęcającą Zbawiciela. Wreszcie wraz z ornatem przyjął na siebie po raz wielokrotny szczęście jarzma Chrystusowego, jarzma, które jest największą wolnością.