Przygotowywał się do nieziemskiej radości zlania się w jedno z Chrystusem. Szedł do Mistrza. Codzienna jednostajność kultu nie spowszedniła mu tej chwili nieopisanej łaski i szczęścia.
Przystępując do ołtarza, szeptał, wpatrzony w jaśniejącą twarz Pana na starym obrazie Przemienienia na Górze Tabor: — Qui laetificat juventutem meam..., który uwesela młodość moją...
Odmawiał pocichu słowa liturgji, znajdując w nich wciąż nowe znaczenie, jakby w każdem z nich przez powtarzanie wykuwał głąb studzienną, sięgającą do pokładów żywej wody. Serce jego napełniało się po brzegi miłością do Przemienionego i kiedy odwrócił się, by udzielić błogosławieństwa, miłość ta wylała się z serca jego i lała się strugami w dziwnym cudzie, wzbierając źródłem nieusychającem. Lala się na zgromadzonych w kościele i na świat cały.
Oczy księdza Justyna zatrzymały się na twarzy młodego oficera. Była to twarz szara od męki, skamieniała, zastygła w kontemplacji jakiegoś jednego, straszliwego momentu. Poczuł ból od tych oczu, wpatrzonych w niego, jakby wbito mu w serce dwa ćwieki. Dwa zimne, żelazne ćwieki. Stłumił roztargnienie... Odmówił ostatnie modlitwy...
Kiedy zdjął ornat w zakrystji, wszedł tam młody porucznik. Ksiądz Justyn poznał twarz, która go zasugestjonowała podczas Mszy. Na znikomy moment... Już nałożył na siebie za to odmówienie psalmów pokutnych.
Porucznik podszedł i salutował ruchem drewnianym.
— Ksiądz Justyn?
— Tak.
— Porucznik Czupur.
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/146
Ta strona została przepisana.