Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/147

Ta strona została przepisana.

Ksiądz Justyn poderwał się z niepokojem.
— Panna Zofia?... Wszak o panu mi pisała?
Twarz porucznika się ożywiła.
— Ach, tak? Pisała księdzu o mnie?
Spostrzegł się zaraz i poprosił:
— Gdzie mógłbym z księdzem porozmawiać? Nie tu... Nie przy ludziach...
Twarz jego ściągnęła się konwulsyjnie.
— Ach proszę do mego mieszkania.
Już wiedział... Stało się nieszczęście... Spojrzał na krucyfiks. Uciszył się w sobie. Prowadził gościa do swego mieszkanka.
Gdy weszli, ksiądz Justyn wziął porucznika za ręce. Posadził go na krześle. Ten był znowu skostniały z cierpienia, jakby w letargu. Wstrząsnął go za zimne ręce:
— Człowieku, mów...
Porucznik powiedział z niezmiernym trudem:
— Pannę Zosię... bolszewicy... utopili w jeziorze...
Ksiądz Justyn zbielał, puścił ręce porucznika. Ale po chwili na twarz jego wybiła się jasność i zaczął powtarzać:
— Bądź wola Twoja, bądź wola Twoja.
Porucznik tym samym drewnianym głosem, jak o rzeczy obcej sobie, opowiadał szczegóły. Ksiądz Justyn usiadł. Przeżywał razem z nią ostatnią jej mękę... Przyjmował w siebie ostatni krzyk jej duszy...
— Koledzy wyprawili mnie naprzód do Warszawy. Zająć się pogrzebem... Więc ja do księdza...
— Tu jest grób jej rodziny. Więc chyba tu... Matka jej rodem z Warszawy wyszła zamąż na kresy.
— A to w takim razie tu. Jak ksiądz uważa. Ale jej grób musi być osobno.
Ksiądz Justyn milczał przez chwilę.