Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/15

Ta strona została przepisana.

terjalnie... Podobno opłaty w klasztorze są dość drogie, odpowiednie dla ludzi mojej sfery, ale nie w mojem położeniu.
— Już przeprowadziłem korespondencję z matką przełożoną, zgodzono się na warunki zniżkowe. Chodzi tylko o przyzwolenie pani.
Pani Wasilewiczowa poczuła w oczach łzy. Po raz pierwszy od bardzo dawna. Wypłynął z nich zastarzały, skamieniały ból świata, roztopiła się w nich oskorupiałość i nieczułość istoty nazbyt zgonionej i samotnej.
Układ stanął. Ksiądz pożegnał panią Wasilewiczową.
Zdawało się, że przez chwilę w pokoju zapalono latareczkę o barwach tęczowych, ale teraz znów został tylko szary dzień, dzień bez pociechy, dzień bez radości.
Zaledwie ksiądz wyszedł, gdy Wasilewicz wszedł do pokoju żony.
— Paluta, dawaj harełki, — krzyknął chwytając ją za ramię.
— Niema hroszy, — odparła pojednawczo pani Pelagja.
— Niema hroszy? Breszesz, proklata!
Chwycił doniczkę begonji z okna i rzucił ją o ścianę. Pecyna ziemi przylgnęła do jasnego obicia. Ohydna plama... Kropkowane liście begonji upadły pod nogi pijanego, łamiąc się i mieszając z ziemią. Wasilewicz zaczął je deptać.
Pani Pelagja patrzyła na to — zdawało się jej, że to jej życie zdeptane poniewiera się oto na ziemi. Czuła ból liści zmiażdżonych, z których tryskał sok. Życie rozbite, życie złamane, — płakało coś cichutko, zawodziła melodja, przywiana z oddali.
— Harełki dasz, aj nie dasz? — wrzeszczał Wasilewicz.
— Joasiu, Joachimie, — mitygowała pani Pelagia.