Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/155

Ta strona została przepisana.

Na schodach kuchennych mieszkała uboga wdowa po żołnierzu, z małemi dziećmi. Pewnego razu zaczął dymić w jej mieszkaniu piec. Wyprowadziwszy dzieci na schody po biegła do stróża, aby przyprowadził jej zduna. Znała jego nieużytość, ale sądziła, że wyjątkowy wypadek go wzruszy.
— Ja tam dla pani na posyłki nie jestem — brzmiała odpowiedź.
— Ależ mi się dzieci poduszą w dymie. Nie mam nikogo znajomego, żeby je zaprowadzić do innego mieszkania.
— A niech się poduszą, niech choć się uwędzą na wędzonki. Moje dzieci?
Pani Poluta wyjrzała przypadkiem na schody. Zabrała dzieci i chciała wydelegować Cesię po zduna.
— Ja się godziłam robić pani, a dla innych babów latać nie było w zgodzie — odparła Cesia z najwyższem oburzeniem.
Pani Poluta poszła sama po zduna, bo jedno z maleństw krzyczało, zląkłszy się obcego otoczenia i me chciało zostać bez matki.
Koleżanka z ministerstwa, wielka społecznica, zaciągnęła ją na zebranie związku zawodowego piekarzy.
Kiedyś robotnicy tego fachu mieli pracę w nocy i święta. Było im ciężko. Byli źle płatni! Sądziła, że ujrzy ludzi, których chleb nie bodzie.
Natomiast w sporej sali, udekorowanej czerwonym sztandarem, z groźnymi napisami i portretem Marksa i Daszyńskiego, zastała gromadę ludzi o sytym wyglądzie. Mieli porządne ubrania marynarkowe, płócienną sztywną bieliznę, niektórym wyglądały z kieszonek kamizelki zegarki.