rozkleiła się i leżała na wierzchu. Pani Poluta wybierała się odnieść ją do naprawy.
— Poco Cesi ta rama? — poruszyła się pani Poluta.
— Na rozpałkę, zapomniałam drzewa przynieść, a iść mi się nie chce.
— Proszę to zostawić, tego ruszać nie wolno, — powiedziała pani Poluta.
— To niech pani sama idzie po drzewo, ja dla pani nogów tyle razy zbijać nie będę, — warknęła Cesia brutalnie i wyszła z ramą. Pani Poluta słyszała, jak rąbała ją w kuchni. Nie miała sił wstać. Zresztą poco? Wszak nie będzie się szarpała z istotą niższą.
Wieczorem o zwykłej swej porze Cesia zasiadła z zeszytem w przyległym pokoju. Skarżyła się, że w kuchni wieje i wolała siedzieć przy stole jadalnym w pokoju. Atoli w momentach, gdy przychodzili kawalerowie, przestawało tam wiać.
Pani Poluta gorączkowała. Tęskniła do obecności istoty dobrej i swojej. Zdawało jej się, że wróciły dawne czasy. Przychodzi jej mąż. Kładzie kochające dłonie na głowie. Och, poczuć dłonie pełne pieszczoty na głowie zmiażdżonej kołami życia...
Nagle usta jej napełniły się lepką cieczą. Nieznośny skrzep zdusił ją w gardle. Krwotok płucny, — konstatowała z przestrachem.
Zawołała, dusząc się krwią:
— Cesiu, na pomoc, krew z gardła.
Doszedł ją zły głos:
— Od pół do siódmej mam wymówiony czas dla siebie. Czemu mi pani spokoju nie daje? Te burżuje toby żyły z człowieka wyciągnęły.
Pani Poluta wstała z trudnością i poszła do umywalni. Usłyszała jednocześnie pukanie: do drzwi ku-
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/161
Ta strona została przepisana.