W kilka dni potem Prętkiewicz zjawił się znowu u pani Poluty. Przyciągnął ze sobą blondyna o oczach marzących.
— Oto, — przedstawiał, — typ lecący na smutek człowieczy, jak sęp na padlinę. Zawodowy goiciel ran. Chirurg od zszywania serc pękniętych i zbierania rozlanej żółci. Chociaż sam chodzący wiecznie broken hearted. Pielęgniarka zawiedzionych. Generalna wykałaczka do zębów swoich bliźnich.
— No, dosyć tytułów. Białecki, tout court! Ty to zawsze musisz pleść trzy po trzy.
— Czemu nie tysiąc po tysiąc. Przyznaj, że nikt tak się nie zna na urazach psychicznych, jak ty. Podobno masz także magiczny środek na nieszczęśliwą miłość. Znacznie skuteczniejszy od lubystki. Podobno — leczyłeś nim doktorową Pieprzykowską.
— Zamknij no otwór do wypuszczania rac taniego dowcipu! Co pani sobie o mnie pomyśli!
— Pomyśli, że jesteś pomylony frazesik na pajęczych nóżkach, chodząca bańka z miodem, która wszystkim daje się rozlizywać, że jesteś herba mazgaica czyli zwyczajna polska fujara.
— Chyba to wszystko niebardzo panią zachęca do znajomości ze mną? — pytał Białecki w zupełnej desperacji.
— Ależ właśnie zachęca, — zaprzeczyła pani Poluta, ubawiona.