Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/167

Ta strona została przepisana.

— Ponieważ dziś zapowiada się biba u malarji, pożegnam państwa. Chciałem panią zaopatrzyć w Białeckiego, jak w parasol od deszczu. Ale proszę nie stosować do niego japońskiego aforyzmu: Parasol noś i przy pogodzie. Dwie pogody to zadużo. Można się roztopić z upału, jak masło.
Prętkiewicz ucałował ręce pani Poluty i uciekł. Białecki pozostał trochę zakłopotany.
— Proszę teraz powiedzieć, — rzekła śmiejąc się pani Poluta, — czy charakterystyka pana Prętkiewicza jest trafna? Bo jednak z tych wszystkich powiedzeń można zestawić charakterystykę.
— Jaką? — zapytał Białecki.
— Że jest pan człowiekiem bardzo dobrym i uczynnym i że dobroci pana ludzie czasem nad używają.
— Przyznaję się do nieuleczalnego defektu miłości dla świata. Mam w sobie wrodzone poczucie jedności z wszelkiem stworzeniem. Czasem mówię z jakimś nikczemnikiem. Wiem, że jest taki. A jednak nie mogę się obronić poczuciu człowieczej z nim tożsamości.
— Dopieroż ludzie muszą pana poczucia jedności nadużywać.
Pani Poluta poczuła się w obecności Białeckiego odrazu lekko i dobrze.
— Czy pan Prętkiewicz zlecił panu jakieś zadanie strategiczne w stosunku do mnie?
— O nie, — wyparł się Białecki, — tylko Prętkiewicz opowiadał mi dużo o pani. Chciałem poznać...
— Czy zakomunikował panu i moje curriculum vitae? — zasępiła się pani Poluta.
— O, nie, — poderwał się na krześle Białecki, — Prętkiewicz nigdy nie opowiada nic o ludziach. Mówi: — Niech każdy będzie autobiografem. Zresztą,