Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/17

Ta strona została przepisana.

Wstał chwiejnie. Pani Pelagja słyszała, jak energiczna leśniczanka wprowadziła go do swego pokoju i wmuszała w niego jakiś środek.
Po pewnym czasie ustał gorączkowy bełkot pijaka. Zaczął wyciągać znowu wyjącą, nieskończenie tęskną nutę: Para damou.
Z tą nutą schodzili z pola chłopi białoruscy o zachodzie, gdy w ogrodzie pałacowym pachniały rosą bzy i czarno-czerwone róże.
Było... Przeminęło... Szumne życie w bogactwie i dosycie, zagrażane od czasu do czasu chłopomańskiemi wybrykami męża.
Drzewo kasztanu uderzyło piramidalną kiścią w okno. Wyszeptała:
— Za co odjąłeś, Panie?
Hojna była dla ludzi i serce miała otwarte. Największą boleścią jej obecnego życia była absolutna niemożność świadczenia usług materjalnych innym. Zamknęła się dłoń darząca. Czy cierpiała na tem jej duma, czy miłość prawdziwa? Czy nie dla wytracenia w niej tej dumy rozrzutnej narażono ją teraz na przyjmowanie darów innych ludzi? A może obdarowywała tylko podług swojej woli, nie przeniknąwszy dostatecznie woli i potrzeb innych ludzi?
Zgłębiała teraz miarą przeżytej osobiście nędzy i udręki, co i jak robiło się dla ludzi. Czyniła sąd nad sobą. Przytakiwały jej kiście kasztanu.
Przestankowały, rozczłonkowywały rytmicznem kiwaniem bezładny potok jej myśli.
W drzwiach ukazała się twarz o jaskrawej karnacji, z nienaturalną linją ust podmalowanych.
— Już spokojny — rzekła z samochwalczem zadowoleniem panna Antonina.