mogłaś! Nie mogłaś go chwycić za nogi, krzyczeć, błagać, żeby nie odszedł od nas!
Tak, pani Poluta nie zrobiła najwyższego wysiłku, żeby męża zatrzymać. Nie zrobiła... Czuła to teraz wyraźnie. Była zmęczona. Ale trzeba było nacisnąć jakąś sprężynę woli. Trzeba było boleśnie się szarpnąć, wydobyć ze rdzenia swojej istoty krzyk, któremu nie mógłby się oprzeć.
Tak, byli jednością — on, ona i dziecko. Czuła teraz to, co wydawało się jej łańcuchem, a co było więzią organiczną. Poprzecinano żywe mięśnie i ścięgna, któremi byli zrośnięci oni troje. Krwawiło. Było straszne.
Bo łączność zewnętrznie przerwana trwała. Była zatwierdzona tam, w górze. I w wieczności nie kończyła się wzajemna odpowiedzialność.
Cóżby dała, aby włożyć znowu na kark jarzmo tak ciężkie. Teraz, kiedy osowiałe, przybite dziecko chodziło z kąta w kąt, nie mając do niczego ochoty, wydawało się jej to jarzmo najwyższą wolnością.
Popołudniu przyszedł Białecki. Przyniósł dla Ani zabawki i cukierki i widocznie chciał zjednać jej sympatję. Ania dygnęła i grzecznie podziękowała. Odpowiadała na pytania o nauce i klasztorze, ale myśl jej była gdzieindziej. I pani Poluta była przygnębiona i niewesoła. Dziś nawet Białecki nie mógł jej dodać otuchy, tembardziej, że przy dziecku nie mogła z nim porozmawiać otwarcie.
Markotnie poszła Ania spać po kolacji nie zwracając uwagi na przygotowane dla niej przysmaki. Leżała w białem swem łóżeczku, które przez tyle miesięcy stało puste. Odczuwała to boleśnie co wieczór pani Poluta. Kładąc się spać, myślała o chwili, gdy dziecko wróci i znowu będzie w tem łóżku. Myślała
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/176
Ta strona została przepisana.