o tem, jako o najwyższej nagrodzie za cierpienia, jako o szczęściu niezamąconem. A oto dziecko leżało z szeroko otwartemi oczami, opanowane przez wielki dramat swego małego istnienia.
— Najgorsze, że nie płacze, — trapiła się pani Poluta i przemawiała znowu do Ani:
— Jak tylko tatuś przyjedzie z kresów, zaraz pójdziesz do niego. On tak się ucieszy.
— Nie chcę iść do niego, do obcych ludzi, u których mieszka. Chcę, żeby był razem.
— Poślemy po niego, żeby przyszedł do nas.
Wreszcie dziecko zasnęło z silnemi wypiekami na twarzy. Pani Poluta czuwała. Podtrzymywała ją myśl o Białeckim. Gdy dziecko umilkło, wróciła do marzeń o nim słodkich i zawrotnych. Przypominała sobie mowę jego oczu, któremi wyrażał muzykę serca, nie mogąc nic poufniejszego powiedzieć przy Ani. Przypominała sobie jasne włosy nad czołem, tę linję miękką i falistą, która okalała skronie takie białe, przerżnięte żyłką niebieską. Przypominała sobie, jak niedawno poczuła jego dłonie na głowie. Przeżywała znowu i znowu upojenie tej chwili, przywoływała dźwięk gorącego szeptu: — O moja, moja...
Ania jęknęła przez sen. Pani Poluta podbiegła do łóżeczka. Dziecko było silnie rozpalone. Rzucało się i jęczało przez całą noc, wołając ojca, zaklinając go, by wrócił. Kiedy nad ranem otworzyła oczy, były mętne i bez wyrazu. Nie poznawała matki. Wezwany natychmiast lekarz stwierdził zapalenie mózgu.
Pani Poluta uważała za swój obowiązek zawiadomić o chorobie Ani Skrzeżetowicza, aby zadepeszował natychmiast do męża. Dowiedziała się, że bawi w Zabołotnem. Nie było więc nadziei natychmiastowego
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/177
Ta strona została przepisana.