Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/178

Ta strona została przepisana.

powrotu. Poczta tam działała bardzo powoli. Do stacji trzeba było jeszcze jechać końmi. A może Wasilewicz nie jest na miejscu. Mógł siedzieć w miasteczku powiatowem.
Nastąpiły dni, jak powolna tortura. Ania męczyła się okropnie. Pani Poluta nie odstępowała jej, to kładąc lód na czoło, to uciszając rzucającą się w gorączce.
Przyszedł Białecki. Prosił, by mógł być przy niej. By mógł pomagać i ratować. Uśmiechnęła się blado.
— Tu na tem miejscu powinien być jej ojciec — nie wolno dać mi tego miejsca nikomu.
Białecki chwycił jej ręce.
— Ale kiedy Ania wyzdrowieje? Wolno mi będzie znowu być przy pani?
— Zobaczymy, kiedy Ania wyzdrowieje, — odpowiedziała dalekim głosem i wybiegła do drugiego pokoju, bo Ania zaczęła jęczeć.
Jednakże w chwilach, gdy dziecko drzemało, lub gdy termometr wskazywał o parę kresek mniej, nie mogła się obronić marzeniom słodkim i upojnym. Szczęście jego obecności było tak silne, że triumfalną fanfarą brzmiało nad męką chorego dziecka.
Dziś od rana było bardzo źle. Dziecko oprzytomniało na chwilę.
— Powiedz tatusiowi, że będę w niebie w zastępie polskich harcerek. I wymodlę, żeby on nie szedł w dół. Żeby znowu był Polakiem. Powiedz mu to. Ubierz mnie w strój harcerski. We wszystkie odznaki. Ksiądz Justyn wie...
Pani Poluta wypadła z pokoju oszalała. Pchnęła służącą po doktora, a znajomą, która od początku choroby Ani pośpieszyła z życzliwą pomocą — po księdza Justyna.