Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/179

Ta strona została przepisana.

Pierwszy przybiegł ksiądz zdyszany i zmartwiony. Udzielił nieprzytomnej dziewczynce ostatnich sakramentów i został przy matce. Wkrótce nadjechał doktór. Zmierzył ciepłotę i tętno i odszedł od łóżeczka z marsem na czole.
— Tu już moja wiedza na nic. Niech ksiądz się pomodli, bo ratunek już nie jest w ludzkiej mocy.
Pani Poluta chwyciła księdza za rękę.
— Proszę się modlić, proszę się modlić, może Bóg wysłucha.
— Modlitwy matki skuteczniejsze. Niech pani się modli, niech pani coś ofiaruje...
— Co mam ofiarować?
— To, co pani ma najdroższego na ziemi.
Pani Poluta uczuła ostrze, wwiercające się jej pod żebra. Co miała najdroższego na ziemi? Tego, który przyszedł na zgliszcze i zasadził na niem ogród wiosenny.
— Czyż mam nie widzieć go nigdy? — jęczała cicho, wpatrzona — w ciemne oblicze Madonny bizantyńskiej, — czyż ma ziemia stać się znowu, jak cmentarz zawiany śniegiem, gdzie dokoła krzyżów wiatr wyje?
Ale nadewszystko górował krzyk nieludzkiej rozpaczy, krzyk wnętrzności kobiety i całej jej duszy:
— Dziecko, dziecko!
Już miała ślubować, że za Anię nie ujrzy go nigdy na oczy... Wytraci go w sercu swojem. Poświęci się nieskończonej tęsknocie... Wtem podszedł lekarz, zbadał znowu dziecko, poprawił lód na główce, wlał znowu lekarstwo w usta.
— Jest maleńkie polepszenie, — zwrócił się do matki z pociechą.