Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/18

Ta strona została przepisana.



III

Koła wagonu warkotały prędką zrzędliwą gadkę. W przedziale siedziała zakonnica w czarnym habicie i welonie i białej kryzie i Ania. W przedziale nie było więcej nikogo. Zakonnica przesuwała ziarna różańca. Ania wychyliła się przez okno. Zrzuciła i położyła na siatkę beret szkolny. Wiatr rozwiewał jasne włosy jej nad czołem. Może ten sam wiatr przeleciał po chorej skroni ojca... Jeszcze blisko od Warszawy...
Tor biegł po żółtym nasypie. Za torem wznosiła się ściana sosen. Biegła obok pociągu, chciała dotrzymać mu kroku.
Pociąg wbiegł na zakręt. Ania obejrzała się wstecz i ujrzała wyokrąglonego węża, złożonego z wagonów.
Myślała: — Wyskoczę przez to okno. Pójdę do tej wioski za pagórkiem, do młynarza w wiatraku. Przenocuję, a potem od stacji do stacji wrócę piechotą do Warszawy, do tatusia. Albo może wypadnę i zabiję się. Podniosą mnie z tego żółtego piasku. Siostra przerazi się (pewnie aż oczy jej wyjdą z orbit ze zgrozy, te spokojne, szare oczy), ale ją pocieszy Pan Jezus. Mamusię pocieszy ksiądz Justyn. A tatusia nie pocieszy nikt. On jest najnieszczęśliwszy, on jest chory i pogardzony, on, kiedyś wielki pan, a teraz nędzarz.
Łzy kapały na żółty piasek jedna po drugiej, łzy gorące, niepocieszone. Myślała, czy zdążą w biegu wyżłobić drobne ślady w piasku, jak krople deszczowe?