Białecki dzwonił codziennie. Otwierała mu służąca, przyjmowała kartki do pani Poluty, kwiatki i cukierki dla dziecka. Trzeba było z tem skończyć. Pani Poluta posłała do niego list:
Z pewnych powodów, nie mogę Pana więcej widywać. Dziękuję Panu stokrotnie za dobrą przyjaźń, której zawdzięczam tyle jasnych chwil w życiu.
Białecki przeczytał ten list. Ręce mu opadły. Świat powlókł się jednostajną szarą mgłą.
Wyszedł na miasto bez celu. Trafił w Aleje Ujazdowskie. Wszedł do Parku Łazienkowskiego. Ach, tak, tu był ostatni raz z Polutą.
Liście pierwszej jesieni padały z cichym szelestem na piasek alei. Potrącał nogą brunatne kasztany. Drzewo rozkwitło i osypuje się. Nieuchronny ból przekwitu... Czegóż się spodziewać od życia? Przemijanie... Zwiędłe liście... Niema w człowieku mocy, by chwilę szczęścia unieruchomić na wieki.
Szaleństwo i protest wezbrały w nim nagle słoną falą. Czemże był? Dobrym lekarzem duszy na krótką chwilę. Dusza zmęczona odgrzała się przy nim i wzmo-