Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/184

Ta strona została przepisana.

Białecki mimowoli ścisnął aż do bólu dłoń Prętkiewicza w kostce.
— Co pani Poluta? — tchnął z siebie gwałtownie.
— Oho — ho, kiwał głową Prętkiewicz, trąc rękę — nie przewidziałem atrakcyj magnetycznych tego przystojnego, choć skądinąd ciapowatego blondyna, oraz opuszczonej, a nadobnej niewiasty...
— Daj spokój głupim gadaniom. Widziałeś ją?
— Powoli, powoli...
— Gadaj, bo cię uduszę.
— Oho, — ho! Abyś nie miał okazji zawołać za mnie: co za artysta ginie! czego z twemi dość muskularnemi łapskami na szyi sam wyksztusić nie zdołam...
— Prętkiewicz, litości!
— Jak litości, to słuchaj: Widziałem ją! Wyglądała wiotka i blada, jak cień Eurydyki w Tartarze...
— Cierpiąca?...
— Chyba na duszy. Nie uczyniła o tobie najmniejszej wzmianki. Nawet takiej, jak dziennikarz o książce naprawdę wysokiej. To znaczy — najkrótszej. Utopiła w przemilczeniu.
— Nie mów tego słowa — wzdrygnął się Białecki.
— Czemu? Wyraz dobry, Norwidowski.
— A ty nie wspominałeś o mnie? — pytał w bolesnem napięciu Białecki.
— Wspominałem. Przemilczenie. Akapit. Zmiana tematu.
Widząc bezdenną prostrację Białeckiego, Prętkiewicz zagadnął go ostrożnie:
— Człowieku, co za ostra epidemja cię ogarnęła? Doigrałeś się przy tem dusz lekowaniu!
Białecki zwrócił na niego zabite spojrzenie.