Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/188

Ta strona została przepisana.

— Chce wiedzieć przynajmniej, czy przed tem zerwaniem, powiedzmy, darzyła go pani jakiemkolwiek uczuciem? Będzie mu lżej, jeżeli się dowie, że miał w ręku źdźbło realności, a nie bańkę mydlaną, którą sam wydmuchał. Bo że pani ze względów rodzinnych go odsuwa, może to zrozumieć. Niechże go pocieszy myśl...
— Niechże go pocieszy myśl, że i ja również cierpię? Nieprawdaż? I wtedy ten altruista odetchnie uradowany!
— Istotnie, toby znaczyło, że największy altruista staje się egoistą w miłości, — powiedział Prętkiewicz zaskoczony, — ale on taki nieszczęśliwy. Proszę mu dać to ostatnie cacko — zblagować choćby — dać mu to, żeby lżej mu było.
Pani Poluta patrzyła surowo ze zmarszczką między brwiami.
— Pan chce, abym dla pocieszenia człowieka przyznała się do miłości niedozwolonej mężatce.
— O, psia kr... przepraszam! To chyba ksiądz Justyn zrobił z pani taką świętoszkę. Pani może nic mi nie mówić — proszę do niego parę słów napisać. Przecież jest wewnętrznie poharatany. Kto wie, może słowo pani da siły zrość się na nowo temu złamanemu pniakowi?
— Już do pana Białeckiego pisałam, — wymówiła pani Poluta, jakby resztą sił, — i proszę pana, przerwijmy tę rozmowę równie bezcelową, jak niewłaściwą.
Prętkiewicz pożegnał się i wyszedł, mrucząc: Lasciate ogni speranza.
Z temi słowy wszedł do Białeckiego i jednym tchem wyrzucił ze siebie relację o rozmowie, rozumując: — Jak ciąć głowę, to odrazu.
Białecki zapatrzył się przed siebie, siedział długo.