Z odrętwienia i napadów melancholji wyrwał Białeckiego cios, który w nim obudził wszystkie instynkta samozachowawcze.
Wielka instytucja, w której pracował, zbankrutowała.
Wyszedł dziś stamtąd poraz ostatni. W ogromnej sali z dwoma szeregami kolumn stały puste stoły. Poniewierały się między nimi podarte papiery. Zatrzaśnięta kratka kasy. Krzywo spuszczona do połowy płócienna roleta. Rozziewana ruina wiała chłodem. A tak walczono, by polska instytucja mogła się ostać wśród sprzysiężenia wrogich żywiołów międzynarodowych!
Białecki, przybity zerwaniem z panią Polutą, nie uratował wśród katastrofy nawet tych resztek mienia, które przy pewnej energii i obrotności dałoby się ocalić. Do cierpień serdecznych przyplątał się nowy kryzys przekonaniowy.
Żarliwy poszukiwacz prawdy nie znalazł jej w „Gońcu“ i reprezentowanej przez niego grupie. Był i tu potworny egoizm partyjny i demagogia, grożąca ruiną krajowi. W dodatku ludzie byli gorsi i niżsi kulturalnie.
Ale byli towarzysze partyjni z pod znaku Gąbaniewskiego nie przepuścili mu. W „Kurjerze“ ukazał się artykuł, w którym mu przypisano upadek pożytecznej instytucji, insynuując, że on sam źle na bankructwie nie wyszedł. Potrafił ocalić swoją cząstkę.
Białecki czytał to, gorejąc i blednąc. Zmiął gazetę,