Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/196

Ta strona została przepisana.

drżącemi rękami naciągnął płaszcz i wypadł na ulicę. Tam spostrzegł się, że zapomniał laski, pożałował, ale nie zdołał pohamować rozpędu i wrócić.
Wleciał jak huragan do redakcji. Woźny, znając go dobrze, nie zagrodził drzwi do pokoju redakcyjnego. Przy stołach siedzieli współpracownicy, strzygąc gazety długiemi nożyczkami lub wypełniając wąskie paski nerwowemi kulfonami.
Z sekretarzem konferował w tej chwili Gąbaniewski. Dawał mu komunikat klubu. Białecki odrazu wsiadł na niego.
— Poznałem ciebie po stylu ukąśliwym, jak cała wściekła psiarnia. Odpowiesz mi za to. Zrobiłeś ze mnie szubrawca.
Gąbaniewski zwrócił ku niemu twarz, czerwoną od egzemy i alkoholu.
— Powoli, powoli...
— Gadaj, łotrze, czy wierzysz w to, co napisałeś?
— Nie wierzę ani słóweczka. Jesteś najbezinteresowniejszy idjota pod słońcem i patrjota bez skazy.
— Więc czegoś szczekał?
— Szczekałem, jak się po wersalsku wyrażasz, bo nie jesteś z nami.
— Czy się przez to zmieniłem?!
— Więc cóż stąd? Możesz sobie nawet na niejedną dyskretną podłość pozwolić. Wybronimy ciebie, wybielimy, jak piec w chałupie na Wielkanoc po całorocznych sadzach. Ale trzeba być z nami.
— Nie będę z nikim, z nikim, — krzyknął Białecki w takiej desperacji, że zapomniał o swym zamiarze. Chciał znieważyć czynnie Gąbaniewskiego. Nieprawość, której dotknął, zalała go z głową. Dusił się. Wszystko szarpało się w nim na strzępy.