Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/197

Ta strona została przepisana.

Usiadł na wolnem krześle. Gąbaniewski skończył konferencję z sekretarzem i zwrócił się znowu do niego.
— Ty się namyśl, póki czas, — powiedział z groźbą, zostałeś na bruku. Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi... Nie uratowałeś ani złotóweczki. Chleba ci potrzeba. Ty się namyśl. Znam cię na wylot. W partji „Gońca“ nie wytrzymasz. To łobuzy.
— A wy co lepszego? — bluzgnął Białecki, zerwał się i opuścił redakcję, trzaskając drzwiami.
Nazajutrz już spokojniej czytał w „Kurjerze“:
— Pan Białecki, który pozbawił kraj jednej z najpożyteczniejszych instytucyj znany jest klubom, gdzie grywa się w hazard. Zresztą, wstęp dla niego jest tam uniemożliwiony... cokolwiek w brew jego woli. Ten nowy Sinobrody znany jest z procesu skandalicznego przy zawarciu pierwszego małżeństwa.
I tak dalej. Białecki nigdy nie był żonaty.
Nazajutrz skreślono jego uszczypliwą charakterystykę. Uczyniono to z maestrją, raniąc w miejsca najdrażliwsze, które sam przez swą ekspansywność i ufność do świata odsłonił.
Białecki poczuł wstręt do samego siebie. W pewnych momentach czuł się ośliniony, powleczony plugawym, cuchnącym śluzem. Przy każdem skojarzeniu pojęć wypływały na brzeg świadomości gryzące, obrzydliwe określenia. Przylegały do niego. Przejmowały go odrazą. Rozdwajały jego osobowość. Nie pozwalały na pogodne bytowanie z samym sobą.
Ponieważ w tymże czasie ostatecznie i bezpowrotnie zerwał również z „Gońcem“ rzucono się i tam na niego. Był wyszczuty zewsząd. Gorączkował z osamotnienia i rozdrażnienia, oczekując wciąż nowych ciosów. We śnie nawet prześladowały go krokodyle oczy Gąba-