stych pończochach, z włosami a la garçonne, w krótkich spódniczkach i wzorzystych swetrach. Niosły z minami ministerjalnemi akta i błyskały martwym karminem szminkowanych warg.
Wreszcie zawołano Białeckiego do Melchjorowicza. Podniósł się na jego spotkanie z przyjemnym uśmiechem. Miał ciężki tułów, zakończony dużą głową, jak u kijanki. Musiał cierpieć na rachityzm w dzieciństwie i pozostała mu ta głowa zbyt duża. Twarz bez zarostu, powiększała wrażenie olbrzymiego dziecka. Wrażenie nieprzyjemne.
— Jak się masz, stary kolego — zawołał kordjalnie i posadziwszy go przy biurku, poczęstował papierosem.
— Słyszałeś pewnie o mojej klapie — zaczął Białecki, zaciągnąwszy się z przyjemnością.
— Wiem, pociesz się. Była gorączka grynderstwa. Nie pierwsze to i nie ostatnie bankructwo. Ale cóż to z moim resortem.
— Ach, to nie ma związku z twoim resortem — pośpieszył uspokoić go Białecki, widząc, że szef nie da mu czasu na wstęp i przymusza go do prędszego wyłuszczenia sprawy, — muszę obejrzeć się zaczem innem. Pomyślałem o tobie. Możeby tak coś w ministerstwie...
Meljochorowicz siedział, spuściwszy oczy. Przed nim leżał bloczek z kartą niezapisaną na wierzchu. Bawił się ołówkiem oprawionym w srebro. Słuchając Białeckiego, nakreślił na bloczku jakąś figurę. Nieznacznie posunął ją w stronę gościa.
Białecki spojrzał, nie pojął znaczenia symbolicznego rysunku i mówił dalej. Melchjorowicz z niezadowoleniem zarysował kartkę grubemi kreskami i spytał go, czy zna pewnego finansistę — Żyda. Gdy Białecki zaprzeczył, zapytał o jeszcze jednego Żyda — uczonego.
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/199
Ta strona została przepisana.