z koszykami, w chustkach idące do miasta, stróżów z posępnemi i zuchwałemi twarzami, zamiatających ulice. Zazdrościł tym ludziom, którzy szli na określone miejsce, gdzie czekała na nich określona praca.
Gospodyni, u której odnajmował pokój, nie upominała się na razie o komorne. Lubiła Białeckiego, jak wszyscy ludzie, którzy się z nim bliżej zetknęli. Ale on zadręczał się swą sytuacją. Zamknął się w sobie. Przechodził każdodzienne tortury, dzwoniąc do drzwi mieszkania.
Był już od dłuższego czasu niedokarmiony. Teraz wyszły mu już wszystkie pieniądze, pożyczone od Melchjorowicza.
Chodził jeszcze po mieście, głodny już od paru dni. Wszędzie wyczuwał tajne, nie uchwytne sprężyny. Wszędzie słyszał wyrok mafji, partji i koterji, do których nie należał.
Był poza wszystkimi w ludnem, hałaśliwem mieście. Majaczyło się mu, że wszędzie stają przed nim zamknięte drzwi, zamknięte drzwi. Można pięście okrwawić, waląc w nie w rozpaczy. Nie otworzą się. Nie wpuszczą. Nieubłagane. Kamienne. Jak tablice, na których napisano słowo zagłady.
Wreszcie gospodyni powiedziała mu ze łzami, że ma dzieci, a emerytura wdowy po oficerze nie wystarcza. Musi mieć opłacony pokój. Białecki zostawił resztę rzeczy za niedopłacone komorne. Wyszedł, jak stał, na ulicę.
Obejrzał się na okno swego pokoju. Wolało go ciepłem i przytulnością. Mieć swój kąt na nieobeszłym obszarze tego świata... Mieć wezgłowie, by na mem złożyć głowę strudzoną...
Coś się w nim rozdzierało i łkało. Dziki żal... Już
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/204
Ta strona została przepisana.