Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/206

Ta strona została przepisana.

się i pochylały. Płaszczyzny zachodziły jedna na drugą. Dwa muskularne atlanty podtrzymywały balkon. Patrzyły z góry na niego, pokonanego przez życie.
Dopiero teraz spostrzegł nieskończoną ilość produktów w mieście. Prawie co kilka domów był sklepik. Co parę ulic była cukiernia i restauracja. Wielkie sklepy miały wystawy zawalone smakołykami. Ludzie syci przechodzili koło nich obojętnie. Dopiero w oczach głodnego tęczowały tysiącem ponęt. Budziły dzikie porywy. Stłuc szybę sklepową. Porwać te ćwierci różowego łososia. Uciec. Ukryć się gdziebądź. Jeść, jeść, jeść...
Szczęki jego stawały się żuchwami jaskiniowca. Werniks cywilizacji schodził z niego, jak politura na ulewie. Nad zapadłymi policzkami świeciły wilcza głodne oczy. Czuł w swych oczodołach ten głodny blask. Zdawało mu się, że powinien zapalić miasto i drzewa bezlistne i szkielece. Powinien był buchnąć płomień taki, który go trawił w jego wyczerpaniu. Ale nie stawało się nic. Nikt go nie zauważał.
O zmierzchu spróbował żebrać. Ktoś rzucił mu pieniążek zbyt mały, by cokolwiek zań kupić. Gdy zbliżył się do drugiego przechodnia, poznał w świetle latarni znajomego.
— Białecki! To pan? Znikł pan z horyzontu. Już gadają, że uciekłeś pan do Ameryki z pieniędzmi, ocalonemi z krachu.
— Niechże kto przejrzy rachunki i zobaczy, co ja z krachu ocaliłem — powiedział Białecki z męką.
— To proszę się pokazać wśród ludzi i bronić swojej opinji.
Białecki oparł się ciężko o mur. Czarne płatki latały mu przed oczami.