— Niechże Pan tego do serca nie bierze — pocieszał znajomy — grunt się nie przejmować.
Ale spostrzegłszy osłabienie Białeckiego zawołał dorożkę i zawiózł go do siebie.
Białecki nakoniec znowu wyciągnął się na ludzkiem posłaniu. Jakże wypoczywała każda kość ciała, sponiewieranego po ławkach parku i dworców kolejowych! Teraz dopiero rozumiał, czem jest sen na miękkich sprężynach.
Ale przy świetle dziennem dobroczyńcę jego przykro uderzył widok niepranej bielizny i zaduch ciała niekąpanego. Pod pretekstem przyjazdu rodziny wyprawił go, dawszy mu zmianę czystej bielizny i kawałek mydła na drogę.
Białecki szedł po eleganckiej ulicy. Zatrzymał się ze swym tłomoczkiem przed lustrem przy sklepie kapeluszy. Obejrzał swą postać wychudzoną. Stwierdził, że ubranie jego doprowadzone było do tej degradacji, kiedy przestaną go poznawać znajomi.
— Jestem poza nawiasem życia — powtarzał sobie. Skurcz gorzkiego płaczu ścisnął jego gardło.
Nie mając gdzie się podziać, wszedł do kościoła. Kończyło się nabożeństwo żałobne. Drzewa laurowe w donicach stały dookoła czarnego katafalku. Pasy srebrnej lamy na całunie... Zawodzą organy... Wzbierają potężne, zaświatowe dźwięki. Wsłuchał się. Ukołysały głodnego. Płynęły akordy nad doliną łez, jak stada białych łabędzi. Przeciągle łkały. Zamierały w słodkiem oczekiwaniu. Zrywały się znowu z jękiem.
— To Requiem nad mem zabitem życiem — myślał Białecki z żalem — nie odrodzi się... Nie zmartwychwstanie... Już teraz jedno... Śmierć...
Trwał w odrętwieniu, chociaż już skończyła się
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/207
Ta strona została przepisana.