msza i zakrystjan przeszedł po pustym kościele, brząkając kluczami. Młody ksiądz szedł od bocznego ołtarza. Zatrzymał się i popatrzył na Białeckiego. Zakrystjan trącił bezdomnego w ramię.
— I w domu Bożym niema przytułku — rozgoryczał się, wychodząc.
Na schodach kościoła spotkał w płaszczu i kapeluszu młodego księdza. Nie patrzył na niego.
Nie czekał ratunku znikąd. Ale ksiądz zrobił ruch, jakby go chciał zatrzymać.
Płynął tłum ludzi. W potwornej halucynacji wychynęło z czarnego potoku tysiące, tysiące odpychających dłoni...
Przed wieczorem wszedł do parku. Zaszył się w gąszcz krzewów na górce, kiedy dzwonkiem dawano znak zamknięcia. Nie miał już nerwów, aby jeszcze raz iść na dworzec, skąd go usunięto z szorstką uwagą, że tu nie przytułek dla bezrobotnych. Słyszał, jak obrócił się klucz w żelaznej kracie ogrodzenia. Został w parku sam.
Usiadł na ławce. Zdaleka dolatywał turkot dorożek i rzadkie pogwizdy syren samochodowych. Ale tu cicho szeleściły drzewa bezlistne. Chłód przypadł do jego ciała tysiącem żegadeł. Martwiał w męce. Nad nim świeciły dalekie gwiazdy. Był sam na nieobeszłym obszarze ziemi.
Przychylny szelest suchych rózeg... O czem? O miłości, która była. Przypływa wspomnienie przedziwnego aromatu chwil. W wyniszczonem ciele zginął płomień i żar. Została tylko cicha poświata miłości. Miłości, która jest braterstwem, miłosierdziem i zrozumieniem. Ręką kochającą na czole chorego. Chlebem dla głodnych. Schronem dla utrudzonych...
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/208
Ta strona została przepisana.