Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/211

Ta strona została przepisana.

częga, więc proszę słuchać: przychodzi nasz student i mówi: — Dziś wam o religji opowiem. Jak to z nią będzie w przyszłym ustroju. Nastawili my uszu, ciekawość nas bierze: czy przejdą i księża na socjalizm. A on jak nam zacznie sypać piaskiem w oczy: niema Pana Boga, niema Pana Jezusa, niema Matki Boskiej...
— Chryste Panie... Pociemniał nam w oczach świat. Na co będę się mordował, na co harował, jeżeli i tej nagrody niebieskiej na tamtym świecie nie obaczę? Wyszliśmy od niego. Nie mówimy do siebie nic, ani słóweczka. Jakby nas słona woda zalała. I lecimy, lecimy przed siebie. Jak ślepe, jak warjaty wyrywamy przez zastanowienia. Opamiętali my się aż za miastem. Stanęliśmy na szosie. Patrzymy na ten świat, co nagle zrobił się straszny i pusty.
— Zajrzeli my sobie w ślepia i jak z umówienia mówimy w jedno słowo:
— Zabić go!
— A i prawda. Jest taki, co matkę, ojca, żonę zakatrupi. Nazywa się zbrodniarz. A cóż zrobić takiemu, co w duszy ludzkiej Pana Boga zabije? Dlaczego nie ma za taką zbrodnię kary!
Włóczęga podniósł po ciemku ściśniętą pięść z papierosem, który w podmuchu wiatru zgasł. Długo porał się z zapałką, zapalając go na nowo.
— I cóż panowie zrobili studentowi?
— A nic nie zrobili. Przez tydzień łamaliśmy głowę, stojąc przy tokarniach. Gale z tego myślenia palec urwało. Zagapił się. I mówimy tak sobie:
— Może student cygani, a może księża cyganią. Każdy na swoją stronę mówi.
— I jak to na panów wpłynęło?