Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/212

Ta strona została przepisana.

— A jak miało wpłynąć! Wódkę zacząłem chlać i po raz pierwszy poznałem dziewki z ulicy. I szło coraz gorzej. Pusty świat... Nie masz nad tobą człowieku grzeszny, władzy. Sprzątnij żandarma — i hulaj dusza w czystem polu! Wszystko wolno! Wiara — zawracanie durniom kontramary! Ale jak się wymigałem Moskalom od szubienicy...
— Za cóż znowu?
— E, tam, za wywłaszczenie, zabiło się urzędniczynę i to z marnej spluwy, myślałem, że nie wystrzeli. Kacap był, to go tam i nie żal. Ale zawsze człowiek, choć nie ochrzczony akuratnie, jak Pan Bóg przykazał. Ja tam jestem za miękki do tego interesu.
Splunął i ziewnął.
— Więc cóż wtedy, kiedy pan uniknął szczęśliwie wyroku śmierci?
— Wyroku nie uniknąłem, tylko przed wykonaniem zwiałem z innymi ptaszkami. A udało się, bom Matce Boskiej srebrne wotum ślubował. I wysłuchała Matuchna najmilsza.
W głosie jego zabrzmiało rozczulenie.
— Wotum pan ofiarował?
— A jakże! Do sklepu jubilerskiego się włamałem, a srybła miała dosyć. Dwa fonty.
— Czyż można ofiarowywać kradzione Matce Boskiej?
— To lepiej wcale nie ofiarować? Ślubu nie dopełnić?
Białecki nie miał już sił rozwiązywać tego dylematu.
— A taki ja myślę, — snuł swe myśli włóczęga, — jakby mi ten student mego Pana Boga nie ukradł, nie kradłbym ja nikomu. Żyłbym inakszym sposobem.