Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/214

Ta strona została przepisana.

Oddech jego zaświszczał chrapliwie.
— A jednak w Matkę Boską pan wierzy, jeżeli jej pan za ocalenie od śmierci wotum ofiarował?
— Była chwila, że wierzyłem, a potem — znowu przyjdzie godzina... Pociemnieje świat...
Zdaleka doleciał turkot powozu, potem dziwnie żałosny w ciemności gwizd syreny samochodowej.
Włóczęga wstał nerwowo i zaczął się przechadzać koło ławki, uderzając na rozgrzewkę w dłonie. Nagle się zatrzymał.
— I pomyśleć, że tam u rudej Józki nocleg na mnie czeka. Z pierzyną, z konfortem. A ja tu się tłukę.
— Czemuż pan nie idzie?
— Obstawili mieszkanie psie krwie łapacze. Posądzają o włamanie. Zakatrupili tam faceta. A ja gdzieindziej byłem. Niewinnie człowiek cierpi. To Antka Zyza sprawa. Już ja mu porachuję gnaty, niech się tylko wymigam! Mam majchra i ja!
— A mówił pan, że ma pan miękkie serce?
— E, co znowu! Przecie ja go nie na śmierć... Zajadę go trochę pod żebro, żeby pamiętał.
Zatrzymał się znowu i w świetle księżyca, rzucając na jasny krąg przed sobą czarną sylwetę, podniósł do góry upiorne dłonie.
— Przeklęte miasto... Gdybym mógł, puściłbym ciebie z dymem... Podpaliłbym od stu końców. Wygnałbym sytych i śpiących z domów... W płomień. Niech topi się na nich tłuszcz... Niech tańczą ognie, jak miljon szatanów... Niech zginie twoja podłość i brud... Niech już ciebie nie będzie! Ty domie nie-