Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/216

Ta strona została przepisana.



XXIII

Zając (takie było nom de guerre nocnego znajojomego Białeckiego) ocknął się pierwszy o brzasku. Spali ciasno przytuleni do siebie na szerokiej ławie. Mżył drobny deszcz i jednostajna szarość powlekała świat. Zając trącił w bok Białeckiego i wyrwał go z ciężkiej drzemki. Białecki bez wstrętu ujrzał poraz pierwszy czarniawą, smutną i drwiącą twarz włóczęgi.
— Te, panie, — rzekł Zając niegłośno, — widno się robi. Na deszczu spać nijako. Lepiej pochodzić.
Białecki dźwignął ciężką głowę. Był zziębnięty i zdrętwiały. Siła życia wygasła prawie w ciele, wyssanem przez chłód. Ból i łamanie w kościach boleśnie wstrząsało jego przytomnością. Był obudzony. Szare, mgliste rano... Ławka w ogrodzie... Mży deszcz... Straszliwa samotność człowieka na ziemi...
— Nie pójdę nigdzie, — szepnął, — nie mam sił. Niech już tu zdechnę. Jak pies.
— Nie. Nie racja iść na dno jeśli w studnię wrzucili, — sentencjonalnie odezwał się Zając. Mówił półgłosem.
Dźwignął Białeckiego. Postawił na nogi. Roztarł jego czerwone, zgrabiałe ręce. Podpierając ramieniem, pociągnął za sobą ku wiadomemu sobie miejscu, gdzie była rozchwiana żelazna sztacheta. Odchylił ją. Przeszli chyłkiem. Zając przyrychtował ją znowu. Byli na ulicy.