Zmysły zamarły w głodnem ciele Białeckiego. Po raz pierwszy ujrzał kobietę w bezwstydzie łatwych uciech: Poczuł wstręt.
Poluta! Poluta była inna... Czysta i opanowana.
Przed wielkim domem stały auta i powozy. Szybko wsiadały w nie panie w krótkich płaszczach i panowie w cylindrach. Za nimi pogoniły przez otwarte okno dźwięki preludjum deszczowego Szopena.
Białecki oparł się o mur. Tęsknota ścisnęła go w kleszczach. Grała to Poluta. Pewnego razu u wspólnych znajomych. Widział kąt salonu. Lampę elektryczną z abażurem w żółte i bronzowe prążki. I węzeł jasnych jej włosów nad suknią ciemno-szarą. Preludjum w tonach Whistlerowskich. Tęsknota łka. Ani uciec, ani się obronić.
Zając pociągnął go za rękaw.
— I co panu po tem burżujstwie? Czy z taką lafiryndą podkasaną, czy z Mańką z Saskiej Kępy — nie jeden to smak? Pluń pan, chodźmy, nie zdążymy w kolejkę!
Szli dalej nieskończonemi ulicami, powleczonemi płynnem czarnem błotem. Wreszcie weszli w jakieś podwórze. Było brukowane, obstawione niskiemi składami drewnianemi, przy których wisiały kłódki.
Przed dużemi drzwiami w końcu podwórza stał już ogonek z kilku osób.
— Widzi pan, — ucieszył się Zając, — kolejki prawie że niema. Kartki obiadowe murowane.
Stała czysta i oblatana kobieta w chustce w kraty. Za nią — łagodny starzec-alkoholik. Trzecim z rzędu był zuchwały łobuz z Powiśla, który zaciągał się złym tytoniem, spluwał i mamrotał klątwy pod adresem burżujów. Za nim dygotała inteligetka w wyblakłym
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/218
Ta strona została przepisana.